Relacje z podróży - Ameryka północna
Otwórz oczy... Gdy słońce wschodzi na wschodzie - OREGON
Dagmara Babiarz 2008-01-29 Galeria
÷USA, Oregon
Największą zaletą Oregonu jest fakt, że jego mieszkańcy są z niego
dumni. "Czy macie powód?" - zapytasz drogi niedowiarku takiego
oregończyka. "A czy słońce wschodzi na wschodzie?" - odpowie on
wzruszając ramionami...
Oregon jest 33 stanem USA. Jego stolicą jest
Salem, największym miastem Portland, największą rzeką - Kolumbia. Dwa
pasma górskie - Coastal Range i Cascade Range tworzą jeden z najbardziej
urodzajnych terenów na ś wiecie - dolinę Willamette. Dużo tych naj w
opisie: Wybrzeże Oregońskie jest najsłynniejsze, różnorodność terenowa
największa (są tu wody słodkie i słone, góry, pagórki, niziny i doliny,
lasy, plaże i pustkowia, znajdzie się coś dla każdego...), historia
najciekawsza, miejsca turystyczne - najatrakcyjniejsze...
Stan
zamieszkuje tyleż chrześcijan co protestantów, legalna jest eutanazja na
specjalnych warunkach (śmiertelnie chorzy sami biorą przepisaną przez
lekarza truciznę), a opakowania, w których sprzedaje się napoje mogą być
tylko zwrotne. Stanową rybą jest łosoś Chinook, a najważniejszym
ssakiem - bóbr (stąd potoczna nazwa - Stan Bobra).
Tubylcy kochają
swój dom, a osiedlające się żółtodzioby witane są opowieścią o tym jak
półtora wieku temu, 66 letnia Tabitha Moffatt Brown za ostatnie
oszczędności kupiła wóz i odbyła podróż z Missouri aż tutaj. Za co w
1987 władze ogłosiły ją Matką Regionu. Bo warto poświęcić wszystko żeby
zamieszkać w Oregonie.
Amerykański Oregon jest stanem również przez
turystów lubianym, a zasłużył sobie na to zarówno malowniczym położeniem
nadpacyficznym jak i różnorodnością terenową. Miłośnicy gór, pagórków
czy nizin, wód słonych czy słodkich, zieleni czy pustkowia - każdy może
napaść się ulubionymi widokami do woli, nasycić przestrzenią, dostarczyć
sobie samemu wrażeń po grdykę, po czym z niechęcią wrócić. A po
powrocie stwierdzić, że od tej pory nic już nie będzie takie samo.
Wszędzie będzie bowiem gorzej niż w Oregonie.
Devils Point. Tak nazywa się ów szczyt. Idziemy,
sapiemy i pocimy się już drugą godzinę na podejściu równym tym
tatrzańskim, a końca nie widać. Najpierw obejrzałyśmy sobie wodospad od
dołu. Multnomah Falls - drugi co do wysokości w USA. 168 metrów, z tym,
że rozdzielonych w dole. A potem nas podkusiło żeby go obejrzeć z góry.
Że też żadna z nas nie popatrzyła na mapę i nie wyczytała, że
interesujący nas punkt leży wyżej niż wodospad...o wiele,wiele wyżej.
I tak noga za nogą... najgorsze jest to, że podejście wcale nieciekawe.
Las. Nic nie widać. I las. I tak w kółko. Wreszcie dochodzimy do
jakiegoś punktu. - Myślisz, że to tu?- Gośka niepewnie rozgląda
się po lesie, który wygląda dokładnie tak samo jak ten całe metry niżej.
Po co było tak sapać?
- Nie wiem czy to tu, ale wyżej już wejść
nie można - odpowiadam szczęśliwa, że to koniec wspinaczki.
-
Czyli co?
- Czyli zakładamy, że doszłyśmy do Devils Point.
Może na tym właśnie polega jego diabelskość.
Oczywiście najpierw byli tu Indianie (Chinook, Klamath, Bannok i Nez
Perce) później powoli wypierani przez białych, którzy eksplorowali te
ziemie od XVIII wieku, stopniowo i konsekwentnie. Pionier James Cook i
jego liczni następcy jak Lewis i Clark czy David Thompson oswajali teren
niestrudzenie, poświęcając temu życie. Do dziś można oglądać m.in. Fort
Clatsop założony przez ekspedycję Lewisa i Clarka w 1805 roku, czy
najstarszą osadę Fort Astoria powstałą w 1811 roku, dzięki pieniądzom i
nadziejom na zysk futrzarski Johna Jackoba Astora...
-
No to lej- mówię i już szczękam zębami - tylko nie przestawaj
dopóki zupełnie nie spłuczę piany...
Lodowaty strumień wody z
samotnie stojącej rurki z pompką, prawie urywa mi głowę. No, ale jakoś
trzeba sobie radzić, a dziś znowu cały dzień będziemy pokazywać się
ludziom. Żeby chociaż temperatura powietrza była cieplejsza...żeby nie
wiało...nie padało...może byłoby mi to łatwiej znieść.
-
Wystarczy już - Gośka warczy, bo też jej zimno, a poza tym chce już
jechać. Na śniadanie znów był nieśmiertelny ogóreczek i serek biały
kremowy i można powiedzieć - wpasował się w pogodę. Marsowe czoła, miny
pod psem. Ale głowę mam czystą.
John Day Fossil Beds
National Monument - park obejmujący około 57 km kw leży w zachodniej
części Oregonu. Do niczego by nie doszło, gdyby nie przejście tędy wojsk
w 1861 roku. Żołnierze jak to żołnierze podczas odpoczynku z
przyzwyczajenia grzebali buciorami w ziemi, na której siedzieli. I jeden
z nich tak grzebiąc, wykopał jakiś kamyk z odciskiem zębów i kości.
Splunął nań, oczyścił rękawem i schował do kieszeni, by później pokazać
komuś przy piwie. Traf chciał, że tym kimś przy piwie był Thomas Condon,
a będąc naukowcem, docenił wartość kamyczka. Odcisk! Zębów! Ssaka! W
najbliższym możliwym terminie naukowiec pognał na złamanie karku w
rejony wskazane przez żołnierzy. Przybył i oniemiał. Następne lata
spędził na terenie dzisiejszego rezerwatu, przesiewając kamolce i
odkrywając nieprawdopodobne ilości skamielin ssaków i roślin żyjących
miliony lat wcześniej.
To on rozpoczął działania, które w
konsekwencji doprowadziły do uznania tego miejsca za Pomnik Narodowy.
Dziś miejsce to jest rajem nie tyle dla geologów, co dla estetów. Bowiem
to, co z fakturą i kolorami na tym terenie wyczynia Matka Natura -
przechodzi ludzkie pojęcie.
Jedną z ciekawszych części parku są
Malowane Wzgórza (Painted Hills). Fascynują przede wszystkim barwą.
Nigdzie nie spotka się tak bajkowej scenerii. Całego łańcucha pasiastych
pagórków, w których przeważa czerwień i zieleń poprzecinana czarnymi i
brązowymi nitkami cieńszych warstw. Same góry będąc kompletnie gołe
znajdują się jednak w otoczeniu bujnej roślinności, co przy odpowiedniej
pogodzie i dobrym oświetleniu sprawia wrażenie niemal nierzeczywiste.
Zwiedzając ten obszar, trzeba się wciąż szczypać w nadziei, że to nie
sen. Że takie miejsca istnieją naprawdę. Za tym, że to ułuda przemawia
nie tylko kolor i forma, nie tylko nietypowość i pozorna
niewytłumaczalność takiego dziwactwa, ale także i jego zaskakujące
położenie. Bo Painted Hills nie są niczym zapowiadane ani z daleka
widoczne, nie są monumentalne, niewielu je odwiedza, nie leżą na
uczęszczanym szlaku, nie leżą w pobliżu znanych dróg...właściwie
wszystko przemawia za tym, by je pominąć. A pominąć ich absolutnie nie
można.
Wszystko co tu się dzieje, a nie jest spowodowane
działalnością człowieka - jest spowodowane działalnością wulkanów. To
wulkany 33 miliony lat temu zaczynając swoje harce pokryły lawą, a
później popiołem te tereny. Dla ówczesnej fauny i flory było to
zabójstwo. Popioły jednak będąc bezlitosnymi dla żywych, wspaniale
traktują zmarłych. I to one konserwują różnego rodzaju szczątki przez
setki lat. Dzięki popiołom wulkanicznym wprawdzie wyginęło to, co żyło,
ale skamieliny zwierząt i roślin przetrwały do dziś. Ku uciesze
naukowców. Bo na przykład to tutaj znaleziono skamielinę nosorożca
uważanego na jednego z najstarszych na świecie.
Również popiołom
wulkanicznym podległym na przestrzeni sporego czasu obróbkom naturalnym
jest ten koloryt. Wskutek zmian strukturalnych i chemicznych teraz,
zamiast popielnego pokładu, mamy ziemię pokrytą warstwami gliny i skały
osadowej złożonej z minerałów ilastych. Czyli jak zwykle naukowcy
zepsuli romantyczne wizje udowadniając, że Malowane Wzgórza nie są
wytworem wygłodniałej wyobraźni rozmarzonego podróżnika, ale warstwami
minerałów. I tu jednym tchem wymieniają glin, krzem, żelazo, mangan,
magnez, wodór, fosfor, potas, wapń, sód... Wzgórza malowane są w
zależności od składu: magnez - kolor czarny, żelazo -czerwony, mieszanka
żelaza i magnezu - żółty. W zależności od stopnia utlenienia, od
ilości, od oświetlenia odcienie barw są różne, a efekt końcowy zapiera
dech w piersiach nie tylko artystom. Wygląda to tak jakby Przyroda
odbierając tym "ziemiom" ozdoby w postaci roślinności (wysoka absorbcja
wody i gęstość minerałów uniemożliwia życie roślinom) równoważyła ten
niedobór dając im zamiast brunatnej barwy zwykłej ziemi - tęczowe kolory
nieba.
Reklamówka trzeciego co do
wielkości miasta, Eugene, głosi : "Położenie Eugene jest jednym z
podstawowych powodów zamieszkania tutaj na zawsze. Wtulone w dolinę
Willamette (najurodzajniejszą na świecie), pomiędzy wybrzeżem, a górami,
oddalone o trzy i pół godziny drogi od Crater Lake z dużą ilością rzek i
lasów - ma wiele do zaoferowania o każdej porze roku"
Sami
oregończycy dzielą się na tych, którzy mieszkają po lepiej rozwiniętej,
usianej wielkimi miastami i bardzo turystycznej stronie zachodniej oraz
tych na spokojniejszym i mniej ludnym wschodzie. Antagonizmy są, ale
polegają głównie na przechwalaniu się zaletami swoich terenów i
dyskredytowaniu tych drugich. Na forum internetowym Neal tak odpowiada
Lisie - Brytyjce, która chcąc przeprowadzić się do Oregonu prosi o
wskazówki :
"Oregon jest ogromny, ale tak naprawdę do zamieszkania
nadaje się ćwiartka całego stanu. Jeśli jesteś zwariowaną konserwatystką
wybierzesz oczywiście część wschodnią. Ale zaletą mojego miejsca
zamieszkania - Portland - jest fakt, że przeprowadzają się tu ludzie
wykształceni, co wpływa na styl życia i ciągły rozwój ... mieszkam tu od
24 lat i wciąż coś się zmienia najlepsze...to także zasługa
turystycznej popularności tej części regionu.
Moje dzieci czasem
mamroczą, że nienawidzą Oregonu z powodu pogody. Hm... to nie tak, że
ciągle tu pada ... ale jak zacznie - pada tygodniami. To czasem trudne
do zniesienia. Ok - nasze plaże są wietrzne i zimne, a Ocean Spokojny
dostał złą nazwę - naprawdę jest dziki jak diabeł! Ale mamy gorące lato,
i niespotykanie piękną, magnetyzującą kolorem jesień."
Na ripostę
nie trzeba długo czekać. Roger mieszkający właśnie po stronie
"zwariowanych konserwatystów" natychmiast radzi Lisie:
"Mamy
miejscowości nie przeludnione i z tzw. duszą. Bardzo niska przestępczość
pozwala spokojnie egzystować dorosłym i bezpiecznie dorastać
dzieciakom. Nasza część Oregonu nie jest tak bardzo turystyczna, co nie
znaczy, że poza sezonem ta strona stanu zamiera. Za to taniej kupisz tu
dom, w ciągu pięciu minut dojedziesz do pracy, a kierowcy są uprzejmi!
Palenie w miejscach publicznych jest zakazane, a w Baker City gdzie
mieszkam mamy najczystszą wodę w stanie !"
Potem jest jeszcze krótka
wymiana zdań między wschodem, a zachodem, w której można przeczytać coś
o małomiasteczkowych, wścibskich plotkarzach oraz o wielkomiejskich,
nadętych snobach, ale obiektywne argumenty między wierszami się znajdą.
Duże miasta zachodu mają swoje zalety - łatwiej o pracę i wyższe są
zarobki, więcej się dzieje, a ludzie są bardziej tolerancyjni i otwarci
na nowinki. Z drugiej strony koszty życia są wyższe, zgiełk całodobowy,
mrowie turystów to wyższa przestępczość itd,itp. Małe miasteczka mają
swój urok, ale za większe bezpieczeństwo i spokój trzeba tu zapłacić
mniejszą anonimowością i swobodą działania. Z pracą tu trudniej i nie
zarobi się tyle...
Jest też kilka rad mieszkańców typu.
"Ubezpieczenie zdrowotne jest tu straszliwie drogie i w sumie większości
mieszkańców na nie nie stać", "Okropna publiczna komunikacja. Musisz
mieć samochód."
Nancy pisze "pogodę mamy opłakaną - jak się rozpada
to pada. I pada. Nie jest to przyjemne, ale da się wytrzymać, a za to
flora jest przepiękna. Przy dobrej lokalizacji będziesz miała godzinę
drogi na plażę i tyle samo na narty. Pamiętaj jednak, że ocean jest dość
zimny. Ponad połowa stanu jest nie do zamieszkania, chyba, że lubisz
samotnię i nudy. Szkolnictwo - chociaż jeszcze nie najgorsze w USA, jest
jednak na podłym poziomie. Zwłaszcza ponadpodstawowe (cięcia
budżetowe), dlatego lepiej by stać cię było na szkoły prywatne dla
dzieciaków...Jeśli przygotujesz się na to co najgorsze - będziesz mogła
cieszyć się tym co najlepsze w Oregonie. A naprawdę jest czym..."
Samo wybrzeże tego stanu jest warte obejrzenia głównie ze względu na
różnorodność. Jadąc stale drogą numer 101 na długości 644 km napotkać
można absolutnie każdy rodzaj plaży i wszystkie jej charakterystyczne
elementy oraz skorzystać ze wszelkich możliwych nadmorskich ofert
turystycznych. Nabrzeża skaliste, piaszczyste i kamienne. Wydmy i skały w
wodzie, cyple, wyspy, porty, miasteczka i wioski, latarnie morskie,
wieloryby i kormorany. Tu jest wszystko. Można jeździć, pływać, chodzić
lub leżeć plackiem. Można oglądać zachody i wschody słońca i księżyca.
Można tu spędzić pół życia wcale się nie nudząc.
Jaskinia
jest głęboko pod ziemią i jeszcze zjeżdża się tam windą. Co dla osób z
klaustrofobią nie jest miłe.
- No co ty się wygłupiasz -
Gośka się wścieka - w tym twoim Rzeszowie wind nie było czy co?
Rozejrzyj się, tamta baba ma chyba 100 lat i jedzie. A ty?
No to
jadę. Jak nie pojadę to ona też nie pojedzie i będzie mi głupio. Nie
zobaczymy lwów, i w ogóle to tak jakbyś my tu nie były.
Lew morski
jest ciekawy, chociażby dlatego, że wszędzie mówi się , iż występuje w
Kalifornii, a on sobie wystąpił też w Oregonie. Dla niego bowiem granice
stanowe nie istnieją. I w Kalifornii i w Oregonie ma ocean, a to jest
dla tłuściocha najważniejsze. W wodzie ten ogromny ssak zwany też
uchatką kalifornijską (!) traci jakby na kilogramach, których potrafi
mieć i do 1100. Ale na lądzie - z którego często korzysta, by odpocząć
po oceanicznych harcach - staje się niezgrabną wielką (do 3,5 metra)
kluchą, o poczciwym pysku i nieco gapowatym wejrzeniu dużych, czarnych
oczu. Jest jednocześnie mistrzem kamuflażu, gdyż absolutnie nie sprawia
wrażenia niebezpiecznego. A niebezpiecznym być potrafi. Zwłaszcza gdy
czuje się zagrożony. Odkąd lew napotkał pierwszych ludzi - zagrożony
czuje się stale.
Wszystko to zdają się rozumieć władze stanowe,
które równocześnie muszą pogodzić wymagania występujących tu lwów
chcących spokoju i naturalnych warunków życia, wymagania ekologów
chcących jak najwięcej lwów morskich, wymagania turystów, chcących z
bliska obejrzeć sobie te przecudowne zwierzaki oraz wymagania
mieszkańców, chcących jak największej ilości turystów. Niemożliwe stało
się możliwym w momencie odkrycia w pobliżu miasta Florence jaskini,
zwanej dziś Jaskinią Lwów Morskich. Jaskinia powstała 25 milionów lat
temu, ale Wiliam Cox odkrył ją dopiero w 1880 roku. Jest największa na
świecie i ma wyjście prosto w wody Pacyfiku. Ponieważ równocześnie nie
ma do niej dojścia od strony lądu upodobały ją sobie uchatki jako
miejsce spokojne, zaciszne i bezpieczne. Szacuje się, że stale (czyli w
miesiącach zimnych ) przebywa tu około 200 zwierząt, a drugie tyle wpada
"od święta". Grota stała się miejscem, które po odpowiednim
zagospodarowaniu pogodziło zwierzęta, turystów, ekologów, władze i
stałych mieszkańców rejonu. Powoli, w okresach letnich gdy lwy
opuszczały jaskinię adaptowano ją na potrzeby zwiedzających. Nad nią
powstało Visitor Center oraz punkty widokowe umożliwiające obejrzenie
zwierząt baraszkujących w przybrzeżnych wodach. Tu można kupować
pamiątki, fotografować, krzyczeć, biegać i szaleć do woli. Część
właściwą groty również przerobiono - rozjaśniono przytłumionym światłem,
zrobiono przejścia, schody, muzeum i nawet mini kino. Wmontowano tu
specjalną windę ( 1961 r), którą można zjechać do samej jaskini - 200
stóp w dół. Równocześnie odgrodzono żelazną kratą przerobioną część
wnętrza, od tej w której znajdują się lwy oraz zakazano zwiedzającym
błyskać lampami fleszy, zachowywać się nadpobudliwie i w ogóle zwracać
na siebie uwagę. W ten sposób wilk jest syty i owca cała. Lwy sobie żyją
na wolności nie wiedząc nawet, że zza pobliskich krat są obserwowane,
wytykane palcami i obśmiewane za niezgrabność lądową. Turyści chętnie
płacą niewielką sumę 8 dolarów za możliwość przeżycia chwil grozy w
zjeżdżającej pod ziemię windzie, obejrzenia słynnej jaskini w całej
okazałości i poprzebywania w towarzystwie rozwrzeszczanych i czujących
się tu bardzo swobodnie zwierząt.
A jednak po wyjeździe na zewnątrz
- oddycham spokojniej.
- Wiesz kiedy
staniesz się prawdziwym oregończykiem?-pyta John ,oregończyk z
dziada pradziada, mieszkający obecnie w Sherwood - mamy taką
specjalną listę - uśmiecha się i recytuje:
- kiedy zaczniesz
wierzyć w pogodynkę,
- wyrzucisz aluminiową puszkę do kosza i
poczujesz się winny,
- narzekasz na kalifornijczyków mimo,
że jednemu z nich sprzedałeś dom dwa razy drożej niż kupiłeś,
-
nie ruszysz na kamping bez nieprzemakalnych zapałek,
-
zatrzymujesz się na opuszczonym, zalanym deszczem skrzyżowaniu czekając
na zielone światło,
- znasz więcej posiadaczy łodzi niż
posiadaczy klimatyzatorów,
- w zimie wychodzisz do pracy gdy
jeszcze jest ciemno, a wracasz gdy już jest ciemno...mimo, że dzień
wciąż ma osiem godzin,
- znasz osobiście kogoś z Nevady,
- uważasz że coś jest wzgórzem niezależnie od wysokości jeśli tylko
nie leży na tym śnieg i ostatnio nie uległo erupcji,
-
znalazłeś portfel z 500$ i oddałeś właścicielowi,
- nie
nosisz krawata,
- znasz różnicę między łososiem Chinook, Coho
i Sockeye,
- mieszkałeś wcześniej gdzie indziej, ale się do
tego nie przyznajesz publicznie.
John oczywiście troszkę sobie
pokpiwa z mieszkańców Sherwood czyli i z samego siebie, ale nie
zamieniłby tego miejsca na żadne inne. I wie co robi. W corocznym
rankingu na najlepsze w USA miejsca do zamieszkania Money Magazine w tym
roku uplasował miasteczko na miejscu 18! A pod uwagę brane są koszty
życia (dochód rozchód, podatki ...), system edukacji, bezpieczeństwo,
klimat, opieka zdrowotna, sąsiedztwo, a nawet oferta kulturalna i
sportowa.
Uwzględniając wielość miejsc zamieszkania na terenie
całych Stanów Zjednoczonych - pierwsza dwudziestka to naprawdę Coś.
Przez duże C.
Indianie Klamath mówią, że
wulkan Mazama zamieszkany był przez boga podziemi Llao. Indiańscy
bogowie walczyli jak ludzie. I skutkiem takiego konfliktu pomiędzy Llao,
a bogiem Nieba - Skell było zniszczenie Mazamy...
Tak czy inaczej
7700 lat temu Mount Mazama uległa erupcji. Popiół pokrył okolicę
zamieniając ją na lata w pumeksową pustynię. Co więcej wierzchołek
wulkanu zapadł się tworząc kalderę. Kaldera natomiast jakieś 1000 lat
temu wypełniła się wodą. I dzięki temu Oregon ma najgłębsze jezioro USA,
które jednocześnie jest siódmym co do wielkości na świecie (597 m) -
Jezioro Kraterowe czyli Crater Lake.
Pierwszym człowiekiem, który
ujrzał wypełnioną wodą kalderę był oczywiście poszukiwacz złota. A
właściwie było ich trzech John Wesley Hillman, Henry Klippel i Issac
Skeeters. W 1853 roku urzeczeni nieprawdopodobnym kolorem wody nazwali
ją "Deep Blue Lake". Po czym podążając dalej złotym szlakiem - szybko o
tym miejscu zapomnieli. 17 lat później na wodę natknął się William
Gladstone Steel. Zafascynowany terenami poświęcił swój czas i pieniądze
na to, by teren chronić, a jednocześnie rozsławić. To on nazwał
większość tutejszych miejsc (chociaż samo Crater Lake było po prostu
nazwą używaną przez mieszkańców), to jego działalność doprowadziła do
powstania tu w 1902 roku Crater Lake National Park. Wysiłek Steel’a nie
poszedł na marne. Rocznie park odwiedza około pół miliona turystów. Mnie
najbardziej w tym miejscu urzekają prysznice. Wprawdzie trzeba za nie
zapłacić wrzucając żetony do skarbonki i potem zmieścić się w 6
minutach, ale czy to nie piękne? Po kilku dniach bez gorącej wody można
się tu wyparzyć, wyprać sobie co nieco, podładować telefon i aparaty.
Obok w sklepiku kupić hot - doga. A co to za fantastyczne uczucie zjeść
hot - doga po tygodniu jedzenia chleba z serkiem i ogórkiem...
-
Głupia jesteś cała czy co? - Gośka wymachuje mi przed nosem pięścią -
no przecież nie przyjechałyśmy tu żreć i się wylegiwać przed tą
chałupą. Jezioro!!! Jezioro chcemy obejrzeć.
Czar hot-doga
pryska.
Zanim ktoś powie : "woda jak woda" - powinien tu przyjechać.
Będzie zachwycony. Wjazd oznakowany jest wystarczająco wyraźnie i
oryginalnie by wiedzieć, że to już tu. Później wszystko można sobie
dokładnie obejrzeć jadąc opasującą jezioro, 33 milową asfaltówką, która
nadziana jest po mistrzowsku punktami widokowymi. To stąd podziwia się
nieprawdopodobną przejrzystość wody, głębię jej koloru, skaliste obrzeże
i wysepki o fantastycznych kształtach. Oto Wizard Island - 233 metrowy
stożek wulkaniczny nazwany tak ze względu na to, że jako żywo przypomina
czapkę czarownika. Jest też Phantom Ship - kamienna �łodź piracka", czy
niezwykle interesujący Cleetwood Cove. Na własne oczy przekonujemy się,
że polodowcowa woda jeziora nie jest zasilana żadnym strumieniem czy
rzeczk ą... Crater Lake eksploruje się z daleka, ale również z bliska.
Można tu pływać, można łowić ryby, można zwiedzić jezioro jednym ze
stateczków rejsowych, by dotknąć wysp. Amatorzy pieszych wędrówek mają
tu sporo tras w tym tę prowadzącą na wartą odwiedzenia Górę Scott
(prawie 9 tys stóp).
Małe, a cieszy w Oregonie? -
zastanawia się Michael - ...o.k, stacje benzynowe są full -
service - właściwie to nawet nie jest dobrze widziane samodzielne
tankowanie.
- Oregon nie ma podatku od zakupów - rzuca
natychmiast Natasza - chwile przy kasie są takie przyjemne...
- Latarnie! Jak myślę o Oregonie zawsze widzę latarnie - włącza
się Paul - Jest tam ich dziewięć, a pięć z nich wciąż w użytku. Kilka
razy do roku robię sobie wycieczkę wybrzeżem i zawsze mam radochę.
Niezależnie od skojarzeń, kosztów, pogody i miejscowych animozji Oregon
według jego mieszkańców jest jednym z przyjemniejszych miejsc do życia.
Dzięki różnorodności terenowej i ruchliwości turystycznej można tu
mieszkać od dziecka i czuć się wciąż jak na wakacjach. Dzięki rozsądnej,
lokalnej gospodarce, wyważonym działaniom władz i wrodzonej
serdeczności oregończyków można mieszkać tu od tygodnia i już czuć się
jak u siebie w domu. Czy to nie wspaniałe?