Relacje z podróży - Afryka
Podróż do Afryki - Zambia i Zimbabwe
Jacek Żoch 2006-06-19
÷Zambia, South Luangwa
W czerwcu 2005 roku odbył się mój ślub z Olą. Na jesień zaplanowaliśmy naszą "dużą" podróż poślubną, Wybór padł na Afrykę - dzikie zwierzęta, wspaniałe plaże, egzotyka - to miały być główne elementy tego wyjazdu. Podróż okazała się trudniejszą niż na początku myśleliśmy. Mimo początkowych planów zrezygnowaliśmy z zobaczenia północnego Mozambiku. Miałem trochę problemów zdrowotnych, a przemieszczanie się w tamtych rejonach nie jest czasami proste. Jednak po każdym trudzie dostawaliśmy nagrodę - spotykaliśmy ciekawych ludzi, oglądaliśmy wspaniałe krajobrazy i dzikie zwierzęta.
Po opuszczeniu Tanzanii i przekroczeniu granicy
Zambii idziemy po wizę - płacimy 25$ od osoby, wypełniamy formularz w 3
egzemplarzach (nie mają ksero) i kartę wjazdową. Dostajemy wizę i
pokwitowanie wpłaty. Potem jakiś agent celny chce żebyśmy wypełnili
formularze, ignorujemy go. Następnie jest kontrola celna. Jakiś pan od
narkotyków (pokazuje legitymację) ogląda naszą apteczkę i przegląda
torbę Oli. W końcu możemy spakować się i wsiąść do autobusu.
Wyruszamy po 10:00. Droga jest O.K. - asfaltowa. Podróż bez
niespodzianek. Postój po drodze - pijemy colę za 2000 Kwacha. Potem
napotykamy wypadek drogowy - pasażerowie pomagają postawić samochód
(było dachowanie) - jeden człowiek jest zabity, drugiego rannego zabrano
już do szpitala. Ruszamy dalej. Do Lusaki docieramy ok. 21:45.
Obskakuje nas tłum taksówkarzy. Wybieramy jednego - za 10 000 Kwacha
(stargowane z 15 000 Kwacha) ma nas zawieść do Hubert Young Hostel.
Dojeżdżamy tam, nikogo nie ma w recepcji, łazienki cuchną. Goście
stojący przy recepcji mówią nam, że chyba nie ma już tu miejsc. Jedziemy
więc do Chachacha Guest House - tam też nie ma miejsc, ale kierują nas
do pobliskiego Kuomboka Backpackers. Tam są miejsca w dormitorium po 30
000 Kwacha za osobę. Taksówkarza chce nas wieźć poza miasto do Emmesdale
Masiye Lodge, ale chce za to 60 000 Kwacha. Nie mamy tyle pieniędzy. W
Kuomboka chcą, abyśmy zapłacili za nocleg z góry. Uzgadniam, że
zapłacimy w $. Następnie odbywa się kłótnia z taksówkarzem, który chce
30 000 Kwacha, a my obstajemy przy 20 000 Kwacha. Taksówkarz w trakcie
kłótni wdziera się na teren hotelu, wymachuje rękoma, krzyczy, trochę
powstrzymuje go obsługa hotelu. Właścicielka każe nam dogadać się z nim
za bramą. Daję mu dodatkowe 5 000 Kwacha i odjeżdża. W hotelu śpimy w
10-łóżkowym dormitorium (na szczęście oprócz nas jest tylko jedna para)
za 30 000 od osoby. Są wspólne prysznice, WC, umywalki - czyste, ale
dosyć zdezelowane. Jesteśmy bardzo zmęczeni, więc po umyciu się i
zakupieniu w barku wody (750 ml za 2000 Kwacha) kładziemy się spać. Na
20 minut wyłączają światło, ale potem znów jest prąd. Obsługa hotelu
twierdzi, że zdarza się to "sometimes".
9.09.2005 Rano
wstajemy i dowiadujemy się o możliwość zamiany pokoju na dwójkę -
dostajemy pokój za 100 000 Kwacha. Potem bierzemy taksówkę do ambasady
Malawi za 50 000 Kwacha z czekaniem - tak umawiamy się z taksówkarzem. W
ambasadzie każą nam zrobić ksero paszportów i biletów lotniczych -
podjeżdżamy do pobliskiego centrum handlowego i odbijamy (400 Kwacha za
stronę). Wracamy do ambasady. Nie dają nam wiz, bo nie mają wklejek
wizowych. Dostajemy za to oficjalne pismo, które ma nas upoważnić do
przekroczenia granicy. Wszystko to trwało ponad godzinę, czekaliśmy w
przestronnej sali z portretem prezydenta Malawi. Z ambasady postanawiamy
pojechać do centrum miasta. Taksówkarz chce za to więcej pieniędzy -
daję mu 54 000 Kwacha. Idziemy zjeść do Fajemy - restauracji opisywanej w
"Lonely Planet". Napotykamy lokal o tej nazwie wcześniej niż to jest na
planie (okazuje się potem, ze jest to filia) - jemy kurczaka z frytkami
za 10 500 Kwacha i warzywa z ryżem za 6000. Potem korzystamy z
Internetu w kafejce (150 Kwacha za minutę.), a następnie idziemy do
supermarketu Shoprite (sieć popularna w południowej Afryce - coś jak
nasz Real.). Ponieważ nie wpuszczają tam z plecakami, a nie chcę ich
zostawiać w przechowalni, do sklepu wchodzi tylko Ola - kupuje wodę,
chleb, tuńczyka w puszce i in.. Ja w tym czasie idę na pocztę, potem
spaceruję, przyczepia się do mnie jakiś żebrak. Następnie - już razem -
kupujemy kartki pocztowe (2500 Kwacha sztuka) i znaczki (1800 Kwach -
poczta lotnicza), wypełniamy je i wysyłamy. Wracamy do hotelu, po drodze
chcemy się napić coli. Jedna z pań sprzedających napoje nie miała czym
ich otworzyć, jej pomocnik chciał to zrobić zębami, więc
zrezygnowaliśmy. Kupiliśmy u innej pani przy drodze za 1800 Kwacha.
Wieczorem pijemy piwo: Castle (na licencji RPA) za 10 500 Kwacha i
zambijskie Mosi za 10 000 Kwacha. Piwo jest przyzwoite.
10.09.2005 Następny dzień zaczynamy od wizyty w Chachacha
Guesthouse - rezerwujemy hotel po powrocie z Livingstone (18$ za dwójkę
bez łazienki). Potem idziemy na pocztę i kupujemy kartę telefoniczną (50
impulsów za 25 000 Kwacha). Dzwonimy i rezerwujemy pokój w hotelu
Jollyboy Backpackers w Livingstone oraz namiot za 20$ w Wildelife Camp w
South Luangwa National Park (w polecanym przez wielu obozie Flatdog nie
było już miejsc). Chodzimy po bazarze - sprzedają tam głownie
elektronikę, nie jest zbyt interesująco. Idziemy do Farmer’s House -
biurowca gdzie mieści się m.in. lusakijska giełda. Chcemy napić się
kawy, ale wszędzie kosztuje ok. 5000-6000 Kwacha za filiżankę. Potem
idziemy zjeść do Fajemy. Jemy nshimę - ja z kurczakiem, Ola z warzywami.
Nshima to rodzaj drobnej kaszy, ugotowanej na lepko (jak kasza manna),
typowe danie w tej części Afryki. Wcześniej kupiliśmy bilety autobusowe
na następny dzień na 10:00 do Livingstone (60 000 Kwacha od osoby).
Wracamy do hotelu - odpoczywamy, potem krótka przechadzka. Widzimy fajne
napisy informacyjno-propagandowe na murach szkoły (ostrzegające przed
AIDS i narkotykami). Po powrocie pijemy piwo w hotelowym barze. Pranie
odebraliśmy wcześniej (20 000 Kwach za całą pralkę). Niestety wybucha
kłótnia z kierowniczka hotelu z powodu nie działającej łazienki, braku
żarówki itp. Myjemy się - ciepła woda jest tylko w prostych prysznicach
dla dormitoriów. Jemy kolację - tuńczyk z bułką. Wracając do hotelu
kupiliśmy cukier w przydrożnym straganie ( 1 kg - 4500 Kwach, 1 porcja -
500 Kwach; kupiliśmy 2 porcje w woreczkach foliowych - zostało ich
potem do końca podróży). Fotografuję, a potem zabijam w pokoju
karalucha.
11.09.2005 Rano pakujemy się, pijemy kawkę i
opuszczamy hotel. Niestety przed wejściem do hotelu nie ma taksówek,
więc ruszamy pieszo w kierunku centrum. Szybko podjeżdża taksówka,
negocjujemy 10 000 Kwacha za podwiezienie na dworzec autobusowy. Tam
okazuje się, że nasz autobus jest już prawie pełen mimo, że jest dopiero
9:15. Pakujemy bagaże i wsiadamy. Ciasno. Niedaleko nas siedzą jacyś
rosyjskojęzyczni podróżni. Ruszamy punktualnie. Podróż jest monotonna, z
jednym postojem po drodze (całkiem ładny "zajazd"). O 16:00 jesteśmy w
Livingstone. Długo trwa wypakowywanie. Idziemy do Jollyboys Backpackers.
Okazuje się, że zapisali nas na jeden dzień do pokoju za 25$, a na
drugi dzień za 30$. Po dłuższych dyskusjach oferują nam pokój za 20$ -
bardzo mały i prosty, z piętrowym łóżkiem. Bierzemy na jeden dzień ten
za 25$, a na następne ten za 20$. Płacę za pierwszy dzień 112 000
Kwacha. Po rozłożeniu się idziemy do miasta. Szukamy innych hoteli. Przy
stacji benzynowej znajdujemy miejscowy hotel z pokojem z łazienką za 70
000 Kwacha, ale atmosfera w hotelu jest jakaś nijaka.. Idziemy dalej do
Red Cross Hostel - dwójki bez łazienki za 50 000 Kwach, z łazienką za
60 000 (ale zajęte). Rezerwujemy pokój na następny dzień - chyba się
przeniesiemy. Idziemy jeść do Funky Monkey - drogo, duża pizza 20-30
tys. Kwacha, mała 14-20 tys. Kwacha. Wracamy i po drodze pytamy się
jeszcze o pokój w Fawlty Towers - tam chcą 30$ za dwójkę. Po powrocie do
Jollyboys Backpackers postanawiamy się przenieść następnego dnia.
12.09.2005 Rano opuszczamy Jollyboys Backpackers i idziemy do
Red Cross Hostel. Tam właśnie sprzątają nasz pokój po poprzednim
lokatorze. Wychodzimy aby zadzwonić do Wildelife Camp i potwierdzić
naszą rezerwację - sprawdzanie trwa długo, musimy kupić najpierw jedną
kartę telefoniczną za 10 000 Kwacha a potem drugą za 25 000 Kwacha.
Potem kupujemy wodę w supermarkecie i idziemy na przystanek minibusów
przy targowisku. Przejazd do Wodospadów Wiktorii kosztuje 2000 Kwacha od
osoby. Czekamy chwilę, aż pojazd się zapełni. Dojeżdżamy bez problemów.
Podchodzimy kawałek do miejsca gdzie trzeba wykupić bilety. Wstęp dla
obcokrajowców kosztuje 10$. Łagodne malownicze ścieżki, piękne widoki,
ale wody nie spływa bardzo dużo. Za wstęp na wyspę Livingstona (chyba
jakąś mierzeję w korycie Zambezi, gdzie można się kąpać) trzeba zapłacić
25$ - darowujemy sobie. Okazuje się, że ścieżka do Boiling Pot (u
brzegu rzeki w dole) jest zamknięta, bo trwają jakieś prace - można nią
chodzić tylko do 10.30 rano. Wpisują nam na biletach, że możemy tam
wejść następnego dnia. Wracamy do miasta - również minibusem (taka sama
cena). Wieczorem wychodzimy na miasto. Internet - 200 Kwacha/min., można
też nagrać CD za 10 000 Kwacha i przegrać zdjęcia z aparatu cyfrowego
na CD. Kolacja w Rite Pub - 1 kurczaka z frytkami za 24 000 Kwach, piwo
7000 Kwacha, ogółem płacimy ponad 60 000 Kwacha za 2 osoby.
13.09.2005 Następnego dnia wcześnie rano idziemy na miejsce odjazdu
minibusów. Po drodze kupujemy zimbabwijskie dolary - po krótkim
targowaniu za 100 000 Kw dostajemy 800 000 Z$. Okazuje się, że do
Boiling Pot jest oddzielne wejście, strażnicy podprowadzają nas tam.
Musimy wrócić do 10.00. Dość ciężkie zejście - pył, potem kamienie.
Miejsce fajne - widok na wąwóz rzeki Zambezi z dołu, spod mostu. Robimy
zdjęcia ludzi spływających pontonami i kajakami. Wracamy na górę,
jesteśmy przed 10.00. Idziemy do zambijskiego punktu granicznego.
Okazuje się, że mamy pojedynczą wizę, więc wracając z Zimbabwe
musielibyśmy kupić nową. Ale "szef" pozwala nam przejść i wrócić na tej
samej wizie, o ile wrócimy do 14.00 (wtedy przychodzi następna zmiana
straży granicznej). Idziemy przez most. Do zimbabwijskiego punktu
granicznego podwożą nas rikszą rowerową za 60 000 Z$. Na granicy okazuje
się, że nie ma już wiz jednodniowych (tak jak pisano w Lonely Planet),
są tylko pojedyncze za 30 USD . Ola dyskutuje, urzędnik się wścieka,
grozi, że nas nie wpuści. W końcu kupujemy te wizy i idziemy. Kupujemy
colę po 30 000 Z$ i wodę po 40 000 Z$. Wstęp do parku - 20USD. Chodzimy 2
godziny - jest przepięknie, wspaniałe widoki na wodospady Wiktorii
(lepsze niż po stronie Zambii), malownicze ścieżki w lesie deszczowym,
tęcza w mgiełce nad wodospadem. Wracamy przez most - zdążamy przed
14.00, nie ma problemów z powrotem do Zambii. Zostało nam 560 000 Z$,
wymieniamy je na 45 000 Kwacha. Przed powrotem do miasta postanawiamy
odwiedzić wioskę Mukuni. Umawiamy się z taksówkarzem , że za całą
wycieczkę zapłacimy 80 000 Kwacha. Zawozi nas. Za oprowadzanie po wiosce
musimy zapłacić 30 000 Kwacha za dwoje. Mieszkaniec wioski - młody
mężczyzna - opowiada o jej historii (wioska ma 700 lat, jeden z
poprzednich wodzów wioski spotkał się z Livingstonem), obecnym życiu,
tradycjach, systemie rządów (król i jego siostra - królowa, która jest
jednocześnie szefową rady wioskowej, trucie złych władców (?)). Oglądamy
domy, rynek z rękodziełami, kupujemy 2 figurki "diabełków" za 15 000
Kwacha i hebanowe sztućce za 15 000 Kwacha. Wracamy do miasta. Wieczorem
jemy w kurczakarni "Hippos in" - za 24 000 Kwacha 4 kawałki kurczaka, 2
porcje frytek, wodę i napój. Wracamy do hotelu. Ola spotkała w
prysznicu fruwającego karalucha - krzyczała tak głośno, aż przyszła
zaniepokojona pani z recepcji z pytaniem co się stało.
14.09.2005
Następnego dnia wstajemy wcześnie o 6.30, bo mamy zgłosić się do
autobusu o 7.30. I tak przychodzimy. Idziemy jeszcze napić się coli na
ryneczek, gdzie odjeżdżają minibusy. Autobus nie odjeżdża ani o 8.30,
ani o 9.00, ale dopiero gdzieś o 9.30. oczywiście miejscowi przyszli
odpowiednio, tylko my tak głupio siedzieliśmy. Wreszcie ruszamy - podróż
monotonna, z dwoma dłuższymi przystankami. Docieramy do Lusaki ok.
16.00. Taksówka do Chachacha Backpackers to koszt 10 000 Kwacha.
Dostajemy zarezerwowaną dla nas dwójkę - 84 000 Kw. Wychodzimy do
miasta, jemy w kurczakarni Just Chicken (2 razy po 2 kawałki kurczaka +
frytki + sałatka + cola - około 25 000 Kwacha). Jest już ciemno, więc
szybkim krokiem wracamy hotelu omijając niczym nie zasłonięte otwory
studzienek kanalizacyjnych. Jesteśmy zmęczeni, wiec wypiwszy po piwie
(5000 Kw) idziemy spać.
15.09.2005 Z
samego rana wyruszamy do Mozambique High Comission, aby wyrobić wizę.
Na miejscu okazuje się, że wiza kosztuje 150 000 Kwacha od osoby (nie
można płacić w USD), ale trzeba czekać 48h, więc wybieramy wersję
ekspresową za 200 000 Kwacha od osoby. Mamy wrócić na 14.00. Jemy
śniadanie w Wimpy (coś w rodzaju Burger Kinga) - tost z serem i
pomidorem, skromne "english breakfast", kawa i herbata - wszystko razem
33 000 Kwacha (trochę drogo !). Po powrocie do hotelu odbieramy uprane
rzeczy (1000 Kw za T-shirt, 2000 Kw za spodnie, razem 20 000 Kw) i
bierzemy się sami za pranie bielizny. Spotykamy parę Polaków -
przylecieli dziś do Lusaki, zamierzają być głównie w Zambii - wymieniamy
informacje. Mamy mało czasu więc szybko ruszamy do miasta. Robimy
zakupy w supermarkecie (3 wody 2 l, 2 x ciastka, tuńczyk, 6 bułek,
soda => wszystko razem 20650 Kw) Potem idziemy do kafejki
internetowej - ciągle przerywa połączenia (2500 Kw). Wędrujemy na
dworzec autobusowy i kupujemy bilety do Chipaty na rano (boarding
6.00-6.30) za 70 000 Kwacha od osoby. Ponieważ jest już późno jedziemy
taksówką do ambasady Mozambiku (targujemy z 20 000 na 15 000 Kwacha za
przejazd). Odbieramy paszporty z wizami i wracamy na piechotę do hotelu.
Czuję się niewyraźnie - mam katar i chyba gorączkę - biorę leki i
odpoczywam. Wieczorem siedzimy na tarasie. Jakiś człowiek ma 2
marionetki w ludowych strojach, które tańczą w takt muzyki. Jeszcze raz
spotykamy parę z Polski - opowiadają, że gdy wychodzili po zmroku z
knajpy w centrum Lusaki, grupa wyrostków próbowała im wyrwać siatki z
zakupami.
16.09.2005 Następnego dnia wstajemy o 5.00,
bierzemy taksówkę na dworzec autobusowy za 15 000 Kwacha. Wsiadamy do
autobusu, plecaki kładziemy na siedzeniach z tyłu. Próbują wyłudzić od
nas dodatkowe pieniądze za bagaż, ale nic nie dajemy. W autobusie jest
jeszcze jedna biała para. Odjeżdżamy po 7.00. Podróż spokojna, nie
wszystkie miejsca zajęte, krótkie postoje po drodze, w tym przy moście
przez Zambezi. Przed 15.00 jesteśmy w Chipacie. Nie bierzemy taksówki za
5000 Kwacha tylko na piechotę brniemy do hotelu Pine View. Tam bierzemy
dwójkę z łazienką za 90 000 Kw. W pokoju jest Biblia. Po odpoczynku
idziemy do miasta, robimy zakupy w Shoprite (tuńczyk, aspiryna, chińska
zupka, woda, chleb - razem 74 000 Kwacha ). Tłum rzucał się na chleb
wyjmowany z pieca - wywalczyliśmy 3 bochenki. Odnosimy zakupy do hotelu i
wychodzimy coś zjeść. Wtedy w całym mieście wyłączają prąd. Idziemy
jednak do małej knajpki naprzeciwko stacji benzynowej Caltex i jemy tam
przy świecach kolację. Kurczak jest wspaniały !!! Wracamy do hotelu i
gdy już właściwie kładziemy się spać, włączają światło.
17.09.2005 Pani z recepcji wysyła kogoś dla nas po taksówkę.
Taksówkarz chce za kurs do dworca 15 000 Kw, negocjujemy 10 000 Kw. Na
dworcu od razu znajdujemy minibus do Mfuwe za 35 000 Kw, dowiozą nas do
Wildlife Camp za 50 000 Kw. Wpakowujemy się do minibusu, oprócz nas
jeszcze 2 białe pary - też jadą do South Luangwa National Park. Straszny
ścisk. Starszy pasażer odmawia przed wyjazdem modlitwę. Ruszamy, ale po
drodze stajemy, bo muszą dowieźć taksówką benzynę (!) Znowu jedziemy -
wpierw piaszczystymi drogami przez miasto, potem kawałkiem asfaltu i
wreszcie wyboistą drogą szutrową. W pewnym momencie minibus psuje się -
prawdopodobnie szwankuje pompa paliwowa. Kierowca i pomocnik przelewają
paliwo z baku do kanistra i zasysają ustnie przez rurkę do gaźnika. W
czasie reperowania przejeżdża ciężarówka z World Food Programme. Jest w
niej jakiś żołnierz z MP (Military Police). Zabiera kierowcę (bo to nie
jego samochód). Na szczęście po jakimś czasie go wypuszczają. Ruszamy i
przejeżdżamy punkt kontrolny Wildlife Checkpoint. Wjeżdżamy na kawałek
asfaltu, ale droga idzie pod górę i nasz minibus znowu się psuje. Trzeba
wlać wody, pomocnicy kierowcy biegną po wodę do wioski. Mimo wlania
wody nie możemy ruszyć pod górę, więc wszyscy pasażerowie (oprócz
jednego staruszka ) wysiadają i idziemy, a minibus bez obciążenia
podjeżdża. Dwie starsze panie ledwo dochodzą. Ruszamy znowu. Pojazd
kilka razy znowu się psuje, znowu przelewają paliwo. Jedziemy w stronę
lotniska, bo jedna pani tam gdzieś wysiada, a potem zawracamy do Mfuwe.
Kura wieziona przez jednego z pasażerów na podłodze zdycha (wcześniej
zdążyła trochę zapaskudzić podłogę ...). Zatrzymujemy się na chwilę
(udaje się nam szybko kupić i wypić colę), niestety minibus znowu nie
chce ruszyć. Jest już po 18.00, zapada zmrok. Do Wildlife Camp jedziemy
my i para Anglików (z wczorajszego autobusu do Chipaty), a do Flatdogs
francuskojęzyczni Szwajcarzy (nie mają rezerwacji). Szwajcarka krzyczy,
że nie jadą dalej, że wszędzie są opary paliwa i to grozi wybuchem
(prawdę mówiąc paliwo było wszędzie już od pierwszego popsucia się
pojazdu). Po przepychankach słownych kierowca załatwia nam nowy sprawny
minibus, który bez problemu rozwozi nas do obozów. W obozie Wildlife
Camp przyjmują nas bardzo miło. Zamawiamy kolację: stek (10$) i jakieś
danie indyjskie (9$), cola po 1$. Zamawiamy poranną jazdę "game drive"
na następny dzień. Zawożą nas do naszego namiotu w innej części obozu.
Po drodze widzimy słonie, hipopotamy, wcześniej koło Flatdogs
widzieliśmy żyrafy. Myjemy się i wkrótce przyjeżdża kierowca, który
zawozi nas na jedzenie (w nocy nie można chodzić po terenie obozu ze
względu na dzikie zwierzęta, w ciągu dnia tylko wyznaczonymi ścieżkami).
18.09.2005 Rano wstajemy o 5.15, zapominają po nas przyjechać (bo
byliśmy wpisani "dodatkowo"), ale dopytujemy się i zabierają nas. Pijemy
kawę i wyruszamy troszkę po 6.00. Przejeżdżając przez most nad Luangwą
widzimy w rzece wielkie stado hipopotamów. Płacimy za wstęp do parku
(20$ za 24godziny) i wjeżdżamy. Widzimy słonie, żyrafy, bawoły, kudu,
inne antylopy, krokodyle, dwa lwy z bardzo daleka, różne ptaki, wielką
jaszczurkę. W trakcie przejażdżki jest krótka przerwa na kawę nad
brzegiem malowniczego jeziorka pokrytego rzęsą, w którym przesuwają się
podobne do pni grzbiety krokodyli. Do obozu wracamy po 10.00, jemy
śniadanie (tuńczyk + chleb). Trochę odpoczywamy, a potem idziemy
brzegiem rzeki do głównej recepcji - w oddali widać słonie. Dowiadujemy
się o transport powrotny do Chipaty. Podobno minibusy wyjeżdżają
wieczorem o 18.00, a tak pozostaje albo podwiezienie przez innego
turystę, albo wynajęcie taksówki za 120 $. Co zrobić? Na razie wyruszamy
na wieczorną jazdę. Jeszcze przed zachodem słońca widzimy walczące
słonie, zebry i żyrafy. Gdy się zmierzcha jedziemy nad brzeg rzeki -
serwują nam coś do picia (my zamówiliśmy piwo).
Po zapadnięciu
zmroku w światłach silnego reflektora udaje się nam zobaczyć trochę
małych zwierzaków kotowatych, ale nie widzimy ani lwa, ani leoparda. Za
to napotykamy guźce, słonie, hipopotamy (uciekają, jeden był bardzo
blisko). Wracamy do obozu ok. 21.
19.09.2005 Następnego ranka próbujemy coś załatwić z transportem -
nie ma nikogo, kto by nas podwiózł. Będą dzwonić do innych obozów czy
ktoś nie jedzie do Chipaty, a jak nie to chyba weźmiemy taksówkę. Robimy
pranie, część rzeczy oddajemy Normanowi z obsługi do prania (5$),
drobne pierzemy sami. Potem odpoczynek, przechadzka do recepcji,
obiadek. O 15.00 mamy "walking safari"- idą z nami strażnik z bronią i
przewodnik - oglądamy najpierw termitiery, potem różne ślady zwierzaków.
Zachodzimy nad jezioro, gdzie obserwujemy płochliwe ptaki. Dopiero na
samym końcu spotykamy większe zwierzęta: mangusty, bawoła, płochliwe
żyrafy i słonie. Dochodzimy z powrotem do obozu, jemy zamówioną
wcześniej kolację - ja sznycel z kurczaka (10$), Ola pasta basilica
(7$). Czekamy na wiadomość o transporcie, ale nic się nie wyjaśnia.
20.09.2005 Wstajemy o 6.15, pakujemy się i idziemy do recepcji. Tam
czekamy na wiadomość o samochodzie z lotniska - do 8.00. ale okazuje
się, że i jego nie ma. Podwożą nas bezpłatnie do stacji BP w Mfuwe.
Szukamy samochodu. Pojawia się pan od minibusu (tego, który nam się psuł
w drodze z Chipaty). W końcu znajduje się pani z samochodem -
negocjujemy 130$ (chciała 150$). Jedziemy. Przy wyjeździe z miasta
zatrzymuje nas policja, długie oczekiwanie, w końcu kierowca daje
łapówkę i ruszamy dalej. Ok. 20 km za miastem, na kompletnym pustkowiu,
łapiemy dętkę. Okazuje się, że zapasowe koło też jest dziurawe. Kierowca
i jego pomocnik nie bardzo wiedzą co zrobić, próbują zdjąć oponę z
felgi (aby zanieść koło do wulkanizatora?)- nie bardzo im to idzie. Na
szczęście pojawia się terenówka z jakimiś muzułmanami z Lilongwe.
Pakujemy się razem z bagażami do oszklonego bagażnika i tak jedziemy.
Jest duszno, siedzę na jakimś węglu drzewnym. Trochę mi niedobrze, ale
po drodze jest krótki postój, jakiś miejscowy sprząta bagażnik, opowiada
przy tym jak wydalono go z RPA, zostawił tam całą rodzinę... Do Chipaty
dojeżdżamy ok. 13.00. Bierzemy taksówkę za 50 000 Kw do granicy (wpierw
chcieliśmy jechać "shared taxi"). Przy granicy wymieniamy zambijskie
kwache na malawijskie po kursie 1000 ZK = 40 MK i dolary (10$ = 1100
MK). Potem jedziemy taksówką za 800 MK do granicy Malawi. Tam pan w
Immigration coś tam kwęka na nasze papiery, ale w końcu wystawia nam
pismo do Immigration Office w Lilongwe.